Wybaczcie rozgoryczenie, ale byłam wtedy bardzo zagubiona. Tak, to brzmi dziwnie... Zawsze pewna siebie Thalia Grace zagubiona i przestraszona? Dobre żarty, pomyślelibyście sobie... A jednak nie...
Od ataku Piekielnego Ogara, rozmowy z Martinem i z Beryl minęło kilka miesięcy. Matka miała jak zwykle swoje fazy, raz groźne, raz żałosne, raz śmieszne, Jason rósł jak na drożdżach. Czas mijał, a ja tylko próbowałam chronić mojego brata przed niebezpieczeństwami. Niestety, nie zawsze się to udawało.
Od ataku potwora byłam ostrożna, gdy wychodziłam z Jasonem na spacer. Nie oddalałam się od domu i zawsze miałam przy sobie broń i telefon, z którego mogłam zadzwonić do Martina po pomoc. Nie kontaktowałam się z nim od czasu naszej rozmowy, jednak wiedziałam, że jakbym potrzebowała pomocy, to tylko on może mi jej udzielić. Skąd takie zaufanie - moglibyście spytać. W sumie przy pierwszym spotkaniu mi pomógł, lecz potem sprzedał moją historię prasie, co sprawiło, że miałam kłopoty. Pomógł mi pokonać Ogara, jednak pojawił się jakby znikąd. Podejrzane było to, że nagle chce wspomóc dwójkę dzieciaków, z którymi nie miał dotąd nic wspólnego. Nie do końca mu ufałam, ale jedno wiedziałam - gdy mówił o herosach i zagrożeniach, jakie na nas czyhają miał rację. A jakby coś się działo, to nikt inny mi nie pomoże. Byłam z Jasonem sama, bez żadnego wsparcia.
-Thalia!!
-Tak, Beryl?!
Wstałam od biurka i ruszyłam w stronę drzwi, wiedząc, że gdy matka mnie woła, znaczy, że coś chce.
-Tyle razy mówiłam ci, abyś nie zwracała się do mnie po imieniu... - pokręciła głową, wychylając się z kuchni, wyjątkowo trzeźwa.
Miała na sobie swój różowy szlafrok, a kręcone blond włosy zawiązała w niedbały kucyk na karku. Z paznokci schodził czerwony lakier. Bez makijażu wyglądała starzej - worki pod oczami, zaczerwieniona skóra na policzkach i widoczne żyłki nie dodawały jej uroku, jednak nadal mogła się podobać. Gdyby przestała pić i trochę o siebie zadbała znów mogłaby być piękną kobietą.
-Postanowiłam zrobić dziś obiad, co ty na to? - patrzyła na mnie z ożywieniem, jakby oczekując, że zacznę skakać z radości.
Nie miała dziś swojej "fazy", więc nie chciałam psuć jej dobrego humoru.
-Świetnie! - wysiliłam się na okazanie entuzjazmu - A co zamierzasz upichcić?
-Zamierzam zrobić spaghetti! Co o tym sądzisz? - oczy jej błyszczały i prawie śpiewała. Naprawdę miała dziś dobry dzień.
-Mamy wszystkie składniki? - ruszyłam w stronę kuchni.
Wiedziała, że uwielbiam spaghetti. Od razu mój entuzjazm przestał być udawany.
Niestety, nie było makaronu. No cóż - jak pech, to pech. Beryl wydawała się tak zmartwiona, że zaproponowałam, że pobiegnę do sklepu. Jason właśnie miał jeść śniadanie, więc powinnam zdążyć wrócić, przed tym, jak Beryl go nakarmi. Wczesnojesienna aura sprawiła, że postanowiłam nie wkładać kurtki, tylko pobiec w podkoszulku. Wzięłam pieniądze i wyszłam z domu. Przed furtką przechodził akurat jeden z sąsiadów, więc chwilę z nim porozmawiałam i pogłaskałam jego psa, a następnie zaczęłam biec w stronę sklepu.
Wiecie jaka jest wada dzielnic zamieszkałych przez zamożne rodziny? Najbliższy spożywczak jest DALEKO.
Przebiegłam skrótem między dwiema willami, a następnie przez mały placyk, płosząc stado ptaków. Potem wbiegłam w małą przerwę między dwoma wysokimi żywopłotami. Czułam się prawie jak w tunelu.
Wtedy poczułam nagły ból w ramieniu, a moment później w łydce. Przewróciłam się, czując jak boleśnie obdrapuje kolana i dłonie. Po ramieniu spływała mi ciepła ciecz. Spojrzałam na nią - była czerwona. Krew. Na łydce również. W tej chwili jeden z ptaków, kołujących nade mną zanurkował. W ostatniej chwili zasłoniłam twarz, więc przejechał mi ostrym dziobem po ręce. Wsparłam się na zdrowej ręce i podniosłam się, starając się jednocześnie jak najbardziej wkulić w żywopłot. Cały czas osłaniając oczy szukałam po kieszeniach telefonu. Ptaków było o wiele za dużo, bym mogła sobie z nimi sama poradzić. Sięgnęłam do spodni i zmartwiałam - zostawiłam komórkę w kurtce. Nie przytoczę słów, jakimi obrzuciłam sama siebie, bo boję się, że ten utwór może trafić w ręce dzieci. Sięgnęłam po łańcuszek od Martina - na szczęście miałam go na sobie - i już po sekundzie trzymałam w ręku półtorametrową włócznię.
Miałam problem z celowaniem, bo nadal próbowałam osłonić twarz, jednak udało mi się trafić najpierw w jednego, a później w dwa następne ptaki. Kolejny próbował ciąć mnie po łydce dziobem jednak odepchnęłam go ostrzem. Zagrzmiało. Zaczął padać deszcz, choć wcześniej się na to nie zanosiło. Mi to nie robiło różnicy, jednak ptaki miały utrudnione ruchy. Jednak wtedy wydarzyło się nieszczęście, które mogło skończyć się dla mnie tragicznie - jeden z ptaków zanurkował i przejechał ostrymi szponami po moich palcach, trzymających włócznię. Krzyknęłam z bólu, a broń potoczyła się po trawie. Byłam bezbronna. Ptaki przysiadły na mojej włóczni, abym jej nie wzięła i patrzyły na mnie nad swoimi ostrymi dziobami. W tej chwili mój wzrok padł na grot - spiżowy, metalowy grot włóczni. Miły, spiżowy, metalowy grot, wprost stworzony do tego, aby przewodzić prąd. Nie do końca wiedząc co robię, wyciągnęłam rękę w stronę ptaków i skupiłam się, a w tym samym momencie z nieba uderzyła błyskawica. Odnogi pioruna poraziły większość ptaków - te, których nie dosięgły uciekły. Moja włócznia zniknęła, ale zamiast niej leżała inna - cała srebrna, o ostrzu, które drgało, jakby naelektryzowane, Podeszłam niepewnym krokiem i podniosłam ją, a ona zamieniła mi się w ręce w pojemnik z gazem łzawiącym. Użyłam go na próbę i działał - psikał gazem, a w chwili gdy zażyczyłam sobie, aby ponownie stał się włócznią, zrobił to. Schowałam pojemnik do kieszeni moich jeansów.
-Dziękuję... tato... - odezwałam się w stronę nieba.
Garścią mchu otarłam rękę i nogę z krwi. Potem powoli poszłam do sklepu, zamyślona. Niebo znów było idealnie czyste, słońce oświetlało mokry, po krótkim deszczu teren, a kupka popiołów, jaka została po ptakach stymfalijskich parowała...
Na mój widok Beryl upuściła talerz, jaki trzymała w rękach.
-Thalia! Gdzieś ty się podziewała tyle czasu?!? O bogowie, jak ty wyglądasz, co ci się stało? Zaatakował cię ktoś, czy co?
Chwyciła mnie w ramiona i przytuliła. Pobiegła do łazienki po apteczkę, cały czas mówiąc o tym, jak się martwiła, wypytując co mi się stało i nie dając szansy odpowiedzi. Odłożyłam siatkę z makaronem na stół, po czym zostałam chwycona i posadzona na blacie. Beryl zaczęła mnie opatrywać. Jason patrzył na mnie swoimi niebieskimi oczami, a ja zaczęłam się tłumaczyć, że biegłam i wpadłam na stertę gałęzi. Syknęłam, gdy woda utleniona dostała mi się do rany, jednak wiedziałam, że muszę mieć oczyszczone skaleczenia. Zaklęłam w myślach na te cholerne ptaki, a Beryl zaczęła mnie łagodnie łajać, że powinnam bardziej uważać na to, co robię. Później przytuliła mnie i uśmiechnęła się z wysiłkiem.
-Do wesela się zagoi - powiedziała radosnym tonem.
Udawała. Widziałam po jej oczach, że nie łyknęła historyjki ze stertą gałęzi. Wyglądała jakby się martwiła. Przez moment miałam ochotę jej wszystko powiedzieć - o ptakach, o błyskawicy, którą przywołałam, o włóczni, która się pojawiła... Jednak widząc, jak trzęsły jej się ręce, gdy wzięła ręcznik, aby wytrzeć mi włosy, mokre od deszczu, zrezygnowałam. Nie pomogłaby mi w mojej sytuacji, lecz zamknęłaby się w sobie i znów uciekła od problemów w alkohol. Postanowiłam nie ryzykować i jednak nie obarczać jej jeszcze tym zmartwieniem.
-To co z tym spaghetti? Robimy, czy niepotrzebnie leciałam do tego sklepu? - uśmiechnęłam się do niej, a jej oczy rozbłysły.
-Oczywiście, że robimy!
Zerwałyśmy się, a pod moimi stopami coś zachrupało. To Jason w czasie naszej rozmowy dorwał reklamówkę z makaronem i rozerwał jedno z opakowań, a żółte nitki rozsypały się po podłodze.
Razem z Beryl zaśmiałam się i chwyciłam łobuza na ręce. Beryl zaczęła zamiatać, a następnie przyrządzać jedzenie, a ja pacyfikowałam małego terrorystę.
~Thalia
~ by Rejwen